Kariera Roberta
Rodrigueza w zasadzie sama w sobie mogłaby być tematem filmowej
biografii. Imponujący debiut projektem „El Mariachi” w 1992
roku, który kilka lat później przyniósł światu niezapomnianych
„Desperados”, z Antonio Banderasem na czele. Później kilka
mniej lub bardziej udanych produkcji, aż do sławetnego „Sin City”
Franka Millera – filmu otwierającego współpracę z Quentinem
Tarantino. I, wreszcie, projektu Grindhouse – jednej z
najciekawszych prób stworzenia filmu klasy B w obrębie tzw.
„Hollywood A”.
Wydaje się, że właśnie
w tych zamiarach pozostał Rodriguez, gdy pracował nad swoim
najnowszym dziełem – historią byłego meksykańskiego agenta –
„Maczetą”. Produkcję tę zaliczyć można do typowego kina
akcji niższych lotów, znajdziemy w niej wszystkie składniki będące
w zasadzie jego wyznacznikami – od korupcji, przez dekadencką
władzę, aż do poszukiwaniu zemsty. Włączając w to
niezniszczalnego, nigdy niemylącego się, zawsze gotowego na
najgorsze bohatera.
Maczeta, który – jak
to bywa w tego typu historiach – pseudonim swój zawdzięcza
ulubionemu typowi broni, to na pierwszy rzut oka zwyczajny, pracujący
na czarno Meksykanin, starający się jakoś utrzymać na terytorium
Stanów Zjednoczonych. Pomaga mu w tym kontakt z tzw. siecią,
podziemną organizacją skupioną przede wszystkim na umożliwieniu
wkradającym się do Teksasu imigrantom osiedlenia się w USA. Sieci przewodniczy SHÉ – legendarna założycielka, miłosierna Samaratynka dbająca o kogo tylko się da, anonimowy anioł. Obok niej – również przybyła z Meksyku, choć na nieco innej pozycji – agentka urzędu imigracyjnego, skupiona na odnajdywaniu nielegalnych osadników i ich deportacji. Obydwie niebezpieczne i zajadłe.
Pewnego dnia do Maczety uśmiecha się szczęście – otrzymuje ofertę 150 tysięcy dolarów za zabicie konserwatywnego senatora kandydującego na fotel prezydenta. Nie spodziewa się jednak, jak bardzo zgubne okaże się przyjęcie zadania. W rezultacie staje się jednym z pionków wielkiej gry politycznej, której korzenie sięgają samego Meksyku, a ściślej rzecz ujmując – wspomnień wroga sprzed lat.
Fabuła, jak można się
domyślać, jest w tej produkcji sprawą drugorzędną. Naprawdę
chodzi tu tylko to destrukcję. Oraz umiejętności wykorzystania
znanych motywów, które pozwoliły stworzyć trzymające w napięciu,
choć niekiedy rozgrywające się na granicy kiczu, tzw. „męskie
kino”. Pomaga w tym również obsada – Robert de Niro obok
Stevena Seagala (ten drugi już, niestety, bez legendarnego kucyka)
to mieszanka więcej niż wybuchowa, to ziszczenie się dziecięcych
marzeń o „ostateczności” filmu akcji. Rodriguez stworzył
własnych „Expandables”.
Brzmi tandetnie. I
tandetnie właśnie ma być, zamierzeń reżysera nietrudno się
domyślić. Mimo wszystko jednak wydaje się, że historia mająca
nawiązywać do klasycznych opowieści o gangsterskich porachunkach
(niestroniących jednak od honorowości) wymknęła się reżyserowi
spod kontroli. Wymknęła w znaczeniu wprowadzenia do filmu zbędnych
motywów, postaci dosłownie rozczłonkowujących już i tak ledwo
trzymającą się fabułę.
Rodriguez zbytnio się
upolitycznił. Wprowadził do filmu akcji problem nielegalnej
imigracji Meksykanów, którą widzi nie jako sprawę do rozwiązania
(obojętnie w jakim sensie przyjmujemy ideę „rozwiązania”), ale
jako diabelnie błędne koło. Idea szlachetna, jednak zbyt
szlachetna (i zbyt poważna), jak na tego rodzaju kino