poniedziałek, 29 listopada 2010

Machete. Maczeta

Kariera Roberta Rodrigueza w zasadzie sama w sobie mogłaby być tematem filmowej biografii. Imponujący debiut projektem „El Mariachi” w 1992 roku, który kilka lat później przyniósł światu niezapomnianych „Desperados”, z Antonio Banderasem na czele. Później kilka mniej lub bardziej udanych produkcji, aż do sławetnego „Sin City” Franka Millera – filmu otwierającego współpracę z Quentinem Tarantino. I, wreszcie, projektu Grindhouse – jednej z najciekawszych prób stworzenia filmu klasy B w obrębie tzw. „Hollywood A”.

Wydaje się, że właśnie w tych zamiarach pozostał Rodriguez, gdy pracował nad swoim najnowszym dziełem – historią byłego meksykańskiego agenta – „Maczetą”. Produkcję tę zaliczyć można do typowego kina akcji niższych lotów, znajdziemy w niej wszystkie składniki będące w zasadzie jego wyznacznikami – od korupcji, przez dekadencką władzę, aż do poszukiwaniu zemsty. Włączając w to niezniszczalnego, nigdy niemylącego się, zawsze gotowego na najgorsze bohatera.

Maczeta, który – jak to bywa w tego typu historiach – pseudonim swój zawdzięcza ulubionemu typowi broni, to na pierwszy rzut oka zwyczajny, pracujący na czarno Meksykanin, starający się jakoś utrzymać na terytorium Stanów Zjednoczonych. Pomaga mu w tym kontakt z tzw. siecią, podziemną organizacją skupioną przede wszystkim na umożliwieniu wkradającym się do Teksasu imigrantom osiedlenia się w USA. Sieci przewodniczy SHÉ – legendarna założycielka, miłosierna Samaratynka dbająca o kogo tylko się da, anonimowy anioł. Obok niej – również przybyła z Meksyku, choć na nieco innej pozycji – agentka urzędu imigracyjnego, skupiona na odnajdywaniu nielegalnych osadników i ich deportacji. Obydwie niebezpieczne i zajadłe.
Pewnego dnia do Maczety uśmiecha się szczęście – otrzymuje ofertę 150 tysięcy dolarów za zabicie konserwatywnego senatora kandydującego na fotel prezydenta. Nie spodziewa się jednak, jak bardzo zgubne okaże się przyjęcie zadania. W rezultacie staje się jednym z pionków wielkiej gry politycznej, której korzenie sięgają samego Meksyku, a ściślej rzecz ujmując – wspomnień wroga sprzed lat.

Fabuła, jak można się domyślać, jest w tej produkcji sprawą drugorzędną. Naprawdę chodzi tu tylko to destrukcję. Oraz umiejętności wykorzystania znanych motywów, które pozwoliły stworzyć trzymające w napięciu, choć niekiedy rozgrywające się na granicy kiczu, tzw. „męskie kino”. Pomaga w tym również obsada – Robert de Niro obok Stevena Seagala (ten drugi już, niestety, bez legendarnego kucyka) to mieszanka więcej niż wybuchowa, to ziszczenie się dziecięcych marzeń o „ostateczności” filmu akcji. Rodriguez stworzył własnych „Expandables”.

Brzmi tandetnie. I tandetnie właśnie ma być, zamierzeń reżysera nietrudno się domyślić. Mimo wszystko jednak wydaje się, że historia mająca nawiązywać do klasycznych opowieści o gangsterskich porachunkach (niestroniących jednak od honorowości) wymknęła się reżyserowi spod kontroli. Wymknęła w znaczeniu wprowadzenia do filmu zbędnych motywów, postaci dosłownie rozczłonkowujących już i tak ledwo trzymającą się fabułę.

Rodriguez zbytnio się upolitycznił. Wprowadził do filmu akcji problem nielegalnej imigracji Meksykanów, którą widzi nie jako sprawę do rozwiązania (obojętnie w jakim sensie przyjmujemy ideę „rozwiązania”), ale jako diabelnie błędne koło. Idea szlachetna, jednak zbyt szlachetna (i zbyt poważna), jak na tego rodzaju kino